Kochający Ojciec – jaki On jest?
Ostatnia aktualizacja:
7 lipca, 2019

Poznanie prawdziwego charakteru Boga jest ostatecznym wyzwoleniem.
Wszelka wolność jest zawarta w poznaniu Jego dobroci i miłości.
Gdy byłem małym chłopcem….
… przez pewien czas miałem swoje schronienie na drzewie. Tam przetrwałem, na najwyższych gałęziach. Każdego dnia wracałem ze szkoły do domu, jak wszyscy chłopcy. Zatrzymywałem się przy drzwiach wejściowych z uczuciem podenerwowania. Rzucałem swoje książki byle gdzie i kierowałem się do drzewa znajdującego się przed domem. Były tam trzy deski, które w przemyślny sposób przybiłem do pnia jako uchwyty pomocne we wspinaniu się na pierwszą gałąź. Z każdym kolejnym ruchem osiągałem coraz większą wysokość. Czułem się coraz lepiej. Czułem się bezpieczny. Prawie na samej górze były dwie mocne gałęzie, które tworzyły wygodną kołyskę. Tam zwykle przesiadywałem, czasem całymi godzinami. Moje myśli były prawie bezkształtne. Ale uczucia były sprecyzowane i bardzo silne. Były to uczucia gniewu. Uczucia nienawiści. Uczucia związane z wielkim pragnieniem, by sprawy miały się inaczej niż mają się obecnie, tam, w tym domu na dole, który miał być domem rodzinnym. W sumie czułem się dobrze na tym drzewie, mimo że było to miejsce, gdzie przyglądałem się mojej rzeczywistości w dotkliwym bólu. Przynajmniej byłem sam. Przynajmniej byłem oddzielony od tych widoków i dźwięków, które sprawiały, że życie było nie do wytrzymania. Ostatecznie jednak schodziłem z drzewa, ponieważ wszyscy chłopcy muszą jeść, spać i odrabiać prace domowe. Mama wołała mnie i wtedy niechętnie, ale musiałem zejść z powrotem na ziemię, wziąć głęboki oddech i przestąpić próg w drzwiach domu.
Czasami atmosfera była pogodna. Lecz najczęściej niestety nie. Moja mama zawsze próbowała być szczęśliwa, a tata zawsze próbował zgasić jakąkolwiek nadzieję na szczęście. Te obrazy wciąż tkwią gdzieś w mojej świadomości, ale rzadko się im przyglądam. Siadaliśmy przy stole w jadalni, jedliśmy obiad… Stopniowo, z kolejnym kieliszkiem wódki, napięcie rosło. Zaczynało się od drobiazgów: tego, w jaki sposób jedzenie zostało przygotowane, sposobu, w jaki mama wykorzystywała czas, rachunków, czegokolwiek. Czasem tata panował nad sobą podczas posiłku i wybuchał gniewem dopiero później, wieczorem. Bywało i tak, że tata zaczynał posiłek od zrzucania talerzy ze stołu, albo od przewracania całego stołu. W sumie zawsze kończyło się tak samo. Mama była bita, bardzo często do krwi, czasem nawet traciła przytomność. My, czwórka dzieci, nigdy nie doświadczyliśmy tej fizycznej przemocy, ale czuliśmy ją pod skórą, w naszych sercach. Tyle razy w nocy leżeliśmy skuleni w jednym łóżku i płakaliśmy tak długo, aż w końcu zasypialiśmy z wyczerpania.
Pewnego dnia nadszedł dzień wyzwolenia, przynajmniej dla mnie, przynajmniej w jakimś stopniu. Moje oceny były słabe. Nauczycielka wezwała mamę i wyjaśniła, że jej zdaniem wyglądam tak, jakbym był czymś strapiony, zdenerwowany. A poza tym, nie radziłem sobie ze szkolnymi obowiązkami. Pani Saunders powiedziała mamie, że jestem dzieckiem z ponadprzeciętną inteligencją. Byłem bardzo dumny, gdy to usłyszałem. Ale powiedziała również, że będę musiał powtórzyć drugą klasę, jeśli nie zacznę się uczyć. Mama martwiła się o mnie. Była taką wspaniałą kobietą! Była jedyną osobą na świecie, która potrafiła wydobyć ze mnie uśmiech. Jeśli w ogóle cokolwiek wtedy wiedziałem, to tylko tyle, że mama mnie kocha. Pewnego dnia mama podeszła do mojego drzewa i zawołała: – Ty, zejdź, proszę. Muszę z tobą porozmawiać zanim Charlie wróci do domu. „To dziwne” – pomyślałem – „nazwała go Charlie”. Zazwyczaj, gdy mówiła do nas, dzieci, nazywała go tatą. W jej głosie było jakieś zniecierpliwienie, wyjątkowy niepokój. Szybko zszedłem z drzewa i pobiegłem do domu. Mama zaprowadziła mnie do pokoju znajdującego się w tylnej części domu i zamknęła drzwi. Byliśmy sami. Mama zaczęła rozmowę od omawiania moich stopni w szkole. Później powiedziała coś o tym, że skoro jestem najstarszym dzieckiem, więc być może zrozumiem to, o czym ona musi mi powiedzieć. Mama zasugerowała, że może to przyniesie mi ulgę i będę mógł skoncentrować się na obowiązkach szkolnych. Ale możliwe, że nie zrozumiem i wtedy to pogorszyłoby sytuację. Nie była pewna. – Ale wydaje mi się, że muszę ci jednak powiedzieć – stwierdziła. Nic z tego nie rozumiałem. „O czym ona mówi?” – zastanawiałem się. Pochyliła się, położyła swoje piękne, młode dłonie na moich kolanach i spojrzała mi prosto w oczy. Pamiętam, że czułem wtedy, że mama ma mi powiedzieć coś bardzo ważnego, coś, co mogłoby mi pomóc. I powiedziała. – Charlie nie jest twoim tatą – powstrzymywane emocje łamały jej głos. – Co?! – wrzasnąłem. Tylko jego znałem. Zawsze nazywałem go tatą. Miałem mętlik w głowie. Wtedy mama wyjęła coś z koperty. To było zdjęcie jakiegoś mężczyzny. Nie znałem tej twarzy. – On ma na imię Johnny – powiedziała. – Jest twoim tatą. Później mama opowiadała, że ten człowiek jest miłym mężczyzną. Zabawny. Uprzejmy. Nigdy brutalny. Powiedziała mi również, że byli zbyt młodzi, gdy pojawiłem się na świecie. Wyglądało na to, że odpowiadał mu tryb życia wiecznie balującego nastolatka i nie potrafił się ustatkować. Więc mama, niechętnie, ale opuściła go. Wcześniej wiele razy ostrzegała go i błagała, tłumacząc, że chciałaby mieć „dobre życie”. Chciała czegoś lepszego dla swojego synka… synka, któremu na imię Ty. – Charlie nie jest twoim tatą – powtórzyła. – Mam nadzieję, że teraz, gdy już wiesz, w jakiś sposób pomoże ci to, bo wiem, że nie podoba ci się sposób, w jaki on traktuje twoją mamusię. Choć nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego im się nie ułożyło z moim prawdziwym tatą, to jednak tamtego dnia w moim wnętrzu zaszła poważna zmiana. Ciągle powtarzałem sobie: „On nie jest moim tatą”. W jakimś sensie, na jakimś poziomie, byłem wolny. Nie musiałem identyfikować się z jego brzydotą. Byłem wolny i mogłem być kimś innym, nie takim jak on. Już nigdy nie nazwałem Charliego moim tatą. Miałem coraz lepsze oceny w szkole. I już nigdy więcej nie wchodziłem na moje drzewo, chyba, że dla zabawy, co zresztą jest słusznym powodem, dla którego dzieci powinny wspinać się na drzewa. To moje wyzwolenie na etapie dzieciństwa było tylko nikłym cieniem dużo wspanialszej wolności, która miała dopiero nadejść. Wreszcie, po dziewięciu latach piekła na ziemi, mama rozwiodła się z Charlie’m, odważyła się wyprowadzić z domu i wychowywać czworo dzieci sama. Była rozwiedziona i samotna, pracowała ciężko codziennie od rana do nocy. Czasem tylko miewała wolne niedziele. Rzadko ją widzieliśmy, ale wiedzieliśmy, że pracuje dla nas. Tylko tak mogliśmy przetrwać. Cóż więcej mama mogła zrobić? Miałem sporo wolnego czasu i pociągały mnie ulice dużego miasta, które codziennie przemierzałem, chodząc do szkoły. Wydaje mi się, że zobaczyłem zbyt wiele na tych ulicach. Zbyt wiele niesprawiedliwości. Zbyt wiele bólu. Zbyt wiele cierpienia. Narkomania, dzieci-ćpuny, nienawiść na tle rasowym, rozboje, gangi, wykorzystywanie nieletnich – to wszystko tam było. I jak dla mnie, w nadmiarze. Życie było przerażająco brzydkie. Zbyt brzydkie, żebym umiał sobie z tym poradzić. Stałem się więc cyniczny, ponieważ nigdy nie umiałem zobojętnieć, mimo że próbowałem. W jakiś sposób, wbrew mojej woli, przeżywałem każdą napotkaną tragedię. Dlaczego ktoś nie mógłby zrobić czegoś, żeby przerwać to wszystko? Bardzo często zadawałem sobie to pytanie. Ale do kogo ja to mówiłem? Jakby istniała gdzieś ukryta rzeczywistość pełna dobroci i sprawiedliwości… Bóg w ogóle nie był brany pod uwagę. Nigdy, tak naprawdę, nie doświadczyłem tej opcji, w żadnej konkretnej formie. Miałem dość niejasne przeczucie, że gdzieś musi być jakaś Wyższa Istota, ale to było nic więcej jak tylko niejasne przeczucie. Słyszałem, jak inni mówili o takiej Istocie. Ale nie miałem pojęcia, kim ani czym ten ktoś lub to coś było. Niektórzy ludzie prezentowali taki „absurdalny pogląd”, że Bóg to swego rodzaju osoba, że jest On dobry i że tak naprawdę kocha ludzi. Jak ktoś mógłby uwierzyć w taki bezsens? – zastanawiałem się jako młody, poszukujący człowiek. Cóż to za nieuzasadnione szumne slogany! To olbrzymi stek bzdur! Spójrzcie tylko na ten świat. Ech! Każdy dureń jest w stanie zauważyć, że jeśli Bóg istnieje, to z pewnością ma w nosie to, co dzieje się tu na dole. Wyraźne uczucie konsternacji i niezadowolenia pogłębiało się z upływem czasu.
Później spotkałem mojego Ojca…
…Nie Johnny’ego, ale Boga Ojca. Miałem siedemnaście lat i byłem niespokojny. Moja mama została chrześcijanką „w ramach emocjonalnego odruchu samozachowawczego” – tak przypuszczałem. Jakby tego było mało, moja dziewczyna również interesowała się tym wszystkim, co związane było z Bogiem, ponieważ studiowała Biblię wraz z moją mamą. Ale ja byłem nieugięty. Nie ma mowy, to niemożliwe – powtarzałem sobie – żeby Bóg był osobą, z którą chciałbym mieć cokolwiek wspólnego. Koniec! Kropka! Tak naprawdę, to nie była kropka, ale raczej znak zapytania. Gdzieś w głębi duszy rzeczywiście chciałem poznać prawdę. Co kryło się za niejasnym obrazem świata i tym całym bałaganem? Ale w żaden sposób nie mogłem tak po prostu zaakceptować, ze ślepą naiwnością, tego, że Bóg kocha ludzi. Potrzebowałem sensownych, logicznych odpowiedzi. Moja mama poprosiła pastora, który pracował z młodzieżą, żeby spróbował się ze mną umówić raz w tygodniu, w czasie gdy w naszym domu odbywały się grupowe spotkania biblijne. Oni studiowali w jadalni, później ten pastor pukał do drzwi mojego pokoju, gdzie się „ukrywałem” dopóki ludzie z kościoła nie wyszli. Kiedy po raz pierwszy przyszedł do mojego pokoju, uderzyła mnie jego wyrazista i nienaganna prezencja. Ten krótko ostrzyżony palant w garniturze próbował zainteresować mnie sprawami dotyczącymi religii. Ale jego odwaga wzbudziła we mnie małe uczucie szacunku. Coś miał w sobie ten gość, który prawie wymuszał na mnie sympatię do siebie, miał w sobie „coś”.
Po kilku tygodniach postanowiłem pozbyć się tego miłego, tkwiącego w błędzie człowieka. Wydawało mi się, że jego wizyty nie miały sensu. Więc pomyślałem sobie, że się go pozbędę, jeśli będę z nim szczery i otwarcie wyrażę swoją opinię na temat jego Boga i jego religii. Byłem przygotowany na to, że odprowadzając go do drzwi wyjściowych, wyrzucę z siebie moje przemyślenia na temat tego, co sądzę o Bogu jako Bogu miłości. Byłby to w ogóle pierwszy raz, kiedy wypowiedziałbym głośno to, co było w mojej głowie na temat całej tej kwestii. Właściwie nie byłem nawet pewien, co miałbym powiedzieć. – Słuchaj, myślę, że to wspaniale, że kochasz Boga i że sądzisz, że On kocha ciebie, ale ja tego nie kupuję. Według mnie to się po prostu nie zgadza z rzeczywistością. Uważam, że 2 + 2 = 4 a nie 56. Rzeczywistość pełna cierpienia nie ma nic wspólnego z koncepcją „Bóg-jest-miłością”. On milczał i słuchał, ze szczerym zainteresowaniem, tego, co miałem do powiedzenia. A przynajmniej tak to wyglądało. Toteż kontynuowałem moją niezawodną argumentację. – Nie jestem Bogiem i nie twierdzę, że kocham każdego tak jak, według ciebie, Pan Bóg kocha. Ale gdybym widział, że ktoś wykorzystuje dziecko, interweniowałbym. Gdybym widział dzieci zagrożone śmiercią z powodu głodu, nakarmiłbym je. Gdybym widział mężczyznę, który bije swoją żonę, powstrzymałbym go. Nie jestem Bogiem i nie twierdzę, że kocham wszystkich, ale gdybym miał moc, która mogłaby położyć kres wszystkim męczarniom na tym popapranym świecie, zrobiłbym to. Więc nie mów mi, że Bóg kocha ludzi. Rzeczywistość jest o wiele bardziej przekonywująca niż religia. Co za ulga. Ubrałem w słowa wszystkie te uczucia, które kłębiły się we mnie przez tyle lat i poczułem się lepiej. To, co powiedziałem było doskonale sensowne. Moje argumenty były niepodważalne, przynajmniej tak mi się wydawało. Pastor nie miał dla mnie odpowiedzi. Ale miał coś znacznie bardziej istotnego w tym momencie. Miał szczerość, współczującą szczerość. W jego wzroku odzwierciedlał się ten ból, który czułem. Po prostu popatrzył na mnie i powiedział: – Tak, też tak uważam, ten rachunek się nie zgadza.Tak trudno jest zrozumieć, jak Bóg może stać obok i patrzeć, gdy my cierpimy.
Pewnie spodziewałem się jakiegoś religijnego sloganu, truizmu: „Bóg tak powiedział, ja w to wierzę i dla mnie sprawa jest załatwiona”. Dla ułożonego chrześcijanina, urodzonego i wychowanego w kościele, tego rodzaju odpowiedzi mogą brzmieć sensownie – być może, ale nie dla ludzi, którzy nie są nawet pewni, czy Bóg istnieje. Ponieważ pastor nie udzielił mi tego rodzaju odpowiedzi, mój szacunek dla niego wzrósł znacznie. Na chwilę przed wyjściem, pastor miał jeszcze na koniec coś do powiedzenia. – Czy mógłbyś wyświadczyć mi jedną przysługę? Czy zechcesz przeczytać tylko pierwszy rozdział tej książki? – rzucił wyzwanie, wskazując na opasłe tomisko, które leżało na stoliku mojej mamy. – Nie całą książkę, tylko pierwszy rozdział. Tam może być odpowiedź. – Jasne. Przeczytam pierwszy rozdział. Wspominając to wydarzenie, jestem zdumiony, że powiedziałem: „tak”. Wciąż mam wrażenie, że ktoś inny wypowiedział „tak” przy pomocy moich ust, nim ja wypowiedziałbym „nie”. Tamtego wieczoru, jako całkowicie sceptyczny siedemnastolatek, usiadłem sam, żeby dotrzymać słowa. Przeczytałem pierwszy rozdział tej książki. Dotyczył charakteru Bożego w kontekście ludzkiego cierpienia. Nie rozumiałem większości tego, co przeczytałem, ale jedna bardzo ważna rzecz zaświtała w mojej głowie. Zupełnie jakby ktoś włączył światło wewnątrz mnie. W ciągu kilku sekund doświadczyłem emocjonalnej i intelektualnej rewolucji. Co prawda nie wyczytałem dokładnie takich słów w tej książce, ale w mojej głowie zarysował się prosty, zrozumiały obraz rzeczywistości: Miłość upoważnia do dawania wolności, wolność niesie ze sobą ryzyko, ale miłość jest warta tego ryzyka. Dotychczas myślałem, że miłość upoważnia do kontrolowania. Gdyby Bóg naprawdę był istotą pełną miłości i dobroci, to zwyczajnie nie pozwoliłby na istnienie zła. I gdyby to zło kiedykolwiek próbowało unieść swoją wstrętną głowę, On zmiażdżyłby ją natychmiast. Teraz, skoro zło już rozkwitło, On mógłby przynajmniej zniszczyć wszystkich złych ludzi i rozpocząć wszystko od nowa z tymi dobrymi. Tymczasem jednak zaczynałem dostrzegać całkiem inny obraz Boga i Jego miłości. Zrozumiałem, że miłość z natury wymaga, by Bóg podarował wolność i że całkowita kontrola stłumiłaby w naszych sercach zdolność do kochania. Choć nie przeczę, wolność jest ryzykowna. Ta sama swoboda, która sprawia, że miłość jest możliwa, sprawia również, że bunt jest możliwy. Ho ho! Nic więcej nie mogłem zrobić. Siedziałem osłupiały z powodu pięknej i nieskomplikowanej logiki, która była przyczyną zmodyfikowania moich myśli i uczuć. Jakbym obudził się ze snu. Poczułem, że przychodzę na świat w prawdziwej rzeczywistości. Tamtego wieczoru zdałem sobie sprawę, że „Bóg jest miłością” (I Jana 4, 8) i że Jego miłość jest tak szczera i głęboka, że nie ma On innego wyboru, jak tylko pozwolić nam kochać Siebie z wzajemnością lub nie. Jeśli to uczucie będzie nieodwzajemnione, to oprócz miłości możliwe jest tylko samolubstwo, które w sposób nieunikniony prowadzi do niesprawiedliwości i cierpienia. Nagle Bóg pojawił się jako ktoś piękny. Mogłem Go zobaczyć. Nie twarz, ale osobę, charakter składający się z pożądanych cech. Osobę, o której istnieniu tak długo marzyłem. Czułem jakbym znów miał osiem lat. Jakbym siedział na wprost mamy i słyszał tamte słowa: „On nie jest twoim ojcem, twoim ojcem jest ktoś dobry i uprzejmy”. Ten brzydki obraz Boga, który wcześniej miałem w mojej wyobraźni, ustąpił miejsca całkiem nowemu wizerunkowi. Spotkałem mojego Niebiańskiego Ojca i spodobało mi się to, jaką okazał się osobą. Byłem wolny. Teraz miałem kogoś, kogo mogłem podziwiać. Ojca, którego warto było naśladować.
Fragment książki „Spójrz nowymi oczyma” Ty Gibson